Czas biegnie!!! Czas goni!!!
Już za parę dni żegnamy 2013 Rok.
Następuje moment rozliczenia się ze starym rokiem i robiebie planów na 2014 Rok.
Już wiem, że nigdy mi te plany nie wychodzą , więc tym razem planów nie będzie. Ale będą za to pobozne zyczenia aby spełniły się moje zachcianki i malutkie marzenia. Nie będę o nich pisać aby nie zapeszyć. Jedno jest pewne, że wiążą się one z moimi dziećmi i wnuczkami.
A dla siebie proszę Cię Nowy 2014 Roku nie przynoś mi nowych bóli nóg, rąk i kręgosłupa. I uśmierz te które były obecne w mijającym roku.
A poza tym spraw mi wiele przyjemnych i radosnych niespodzianek!!!!
To tylko tyle o co Cię Nowy 2014 Roku proszę!!!
sobota, 28 grudnia 2013
środa, 30 października 2013
Cudowne spotkanie po latach.
Zdarzyło się dzisiaj cudowne zdarzenie.
Wyciągnęłam mojego męża na wernisaż koleżanki . Ela wystawia swoje prace. Akwarele. Są to jej malarskie zapiski podróży do Bretanii. Każdy obrazek zawiera w sobie ogromny spokój i harmonię miejsc, które Ela zobaczyła i przekazuje odbiorcy. Akwarele Eli są lekkim i łagodnym obrazem morza i okolic nadmorskich, które Elunia wychwyciła i zamknęła na zawsze w swoich pracach. Mnie uderzyła taka spokojność tych miejsc i zawładnęło mną pragnienie odwiedzenia tym małych cudów natury. A mojego męża sposób pokazania nieba nad tymi domkami, morzem i latarniami.
Lecz nie tylko o naszych wrażeniach z obejrzenia wystawy chcę napisać.
Była to też moja podróż sentymentalna do lat szkolnych. Spotkałam na wernisażu koleżanki z dzieciństwa. I cofnęłam się wspomnieniami do tychże lat.
Spotkania nieplanowane mają cudowną moc odmładzania "trzydziestek - bis". W szybkich naszych wspominkach powróciły nasze koleżanki, nauczycielki i wszystko co z nimi się wiąże. Tempo tych wspomnień było zawrotne. Ich skrawki ożyły i ożywiły chęć dalszych wspomnień. Muszę koniecznie to utrzymać. Złapać kontakt i doprowadzić do kolejnych spotkań.
Dziękuję Ci Elu za zaproszenie mnie na wernisaż i za spotkanie dziewczyn.
Wyciągnęłam mojego męża na wernisaż koleżanki . Ela wystawia swoje prace. Akwarele. Są to jej malarskie zapiski podróży do Bretanii. Każdy obrazek zawiera w sobie ogromny spokój i harmonię miejsc, które Ela zobaczyła i przekazuje odbiorcy. Akwarele Eli są lekkim i łagodnym obrazem morza i okolic nadmorskich, które Elunia wychwyciła i zamknęła na zawsze w swoich pracach. Mnie uderzyła taka spokojność tych miejsc i zawładnęło mną pragnienie odwiedzenia tym małych cudów natury. A mojego męża sposób pokazania nieba nad tymi domkami, morzem i latarniami.
Lecz nie tylko o naszych wrażeniach z obejrzenia wystawy chcę napisać.
Była to też moja podróż sentymentalna do lat szkolnych. Spotkałam na wernisażu koleżanki z dzieciństwa. I cofnęłam się wspomnieniami do tychże lat.
Spotkania nieplanowane mają cudowną moc odmładzania "trzydziestek - bis". W szybkich naszych wspominkach powróciły nasze koleżanki, nauczycielki i wszystko co z nimi się wiąże. Tempo tych wspomnień było zawrotne. Ich skrawki ożyły i ożywiły chęć dalszych wspomnień. Muszę koniecznie to utrzymać. Złapać kontakt i doprowadzić do kolejnych spotkań.
Dziękuję Ci Elu za zaproszenie mnie na wernisaż i za spotkanie dziewczyn.
wtorek, 9 lipca 2013
Cztery pokolenia kobiet.
W moim domu przebywają cztery pokolenia kobiet.
Mama - ma skończone 88 lat. Od ponad roku zdrowa fizycznie i psychicznie. I niech tak będzie jak najdłużej.
Ja - skończone 61 lat. Nie dająca się dolegliwościom. na chorowanie nie mam czasu.
Moja córka - już za kilka dni skończy 36 lat. Pracuje w ukochanym i wybranym przez siebie zawodzie.
Wnuczki: Ala - lat 7 i Maja - lat 3.
I dzieje się w moim domu coś pięknego.
Mama i młodsza wnuczka razem przebywają , bawią się i rozmawiają. A także jedzą śniadanka przy wspólnym stoliku.
I ja bardzo z tego cieszę się. Bo nie mam czasu na ciągłe zajmowanie się mamą a i nie umiem. Tak jakoś mama nie nauczyła mnie tego i nie przyzwyczaiła do rozmów ze sobą.
Ja mam zupełnie inny kontakt ze swoją córką a ona jeszcze o niebo lepszy ze swoimi córkami.
Ja też inaczej spędzam czas z wnuczkami niż moja mama i tesciowa z moimi dziećmi.
To chyba cecha innego pokolenia.
Pokolenie mojej matki uważało, ze dzieci wystarczy nakarmić i ubrać a potem wysłać do szkoły.
Ja już kupowałam zabawki i chodziłam do kina i teatru.
A Ola rozwija w dziewczynkach ich upodobania i zdolności. Bardzo dużo czasu z nimi spędza. Może to tez dlatego, ze pracuje na 1/2 etatu, ja pomagam jej w opiece. A i nie jest bez znaczenia, ze zięciunio pracuje poza domem i na codzień go nie ma. Więc nie musi dzielić swojego czasu pomiędzy dzieci i męża.
A to jest niezauważany ważny moment w zyciu małzonków. Mężczyźni nie lubią byc odtrącani lub niezauważani. Bardzo to przezywają i szukają innych opiekuńczych kobiet. To brzmi jak żart ale jest w tym dużo prawdy.
I tego nie życzę ani swojej córce ani żadnej kobiecie.
Mama - ma skończone 88 lat. Od ponad roku zdrowa fizycznie i psychicznie. I niech tak będzie jak najdłużej.
Ja - skończone 61 lat. Nie dająca się dolegliwościom. na chorowanie nie mam czasu.
Moja córka - już za kilka dni skończy 36 lat. Pracuje w ukochanym i wybranym przez siebie zawodzie.
Wnuczki: Ala - lat 7 i Maja - lat 3.
I dzieje się w moim domu coś pięknego.
Mama i młodsza wnuczka razem przebywają , bawią się i rozmawiają. A także jedzą śniadanka przy wspólnym stoliku.
I ja bardzo z tego cieszę się. Bo nie mam czasu na ciągłe zajmowanie się mamą a i nie umiem. Tak jakoś mama nie nauczyła mnie tego i nie przyzwyczaiła do rozmów ze sobą.
Ja mam zupełnie inny kontakt ze swoją córką a ona jeszcze o niebo lepszy ze swoimi córkami.
Ja też inaczej spędzam czas z wnuczkami niż moja mama i tesciowa z moimi dziećmi.
To chyba cecha innego pokolenia.
Pokolenie mojej matki uważało, ze dzieci wystarczy nakarmić i ubrać a potem wysłać do szkoły.
Ja już kupowałam zabawki i chodziłam do kina i teatru.
A Ola rozwija w dziewczynkach ich upodobania i zdolności. Bardzo dużo czasu z nimi spędza. Może to tez dlatego, ze pracuje na 1/2 etatu, ja pomagam jej w opiece. A i nie jest bez znaczenia, ze zięciunio pracuje poza domem i na codzień go nie ma. Więc nie musi dzielić swojego czasu pomiędzy dzieci i męża.
A to jest niezauważany ważny moment w zyciu małzonków. Mężczyźni nie lubią byc odtrącani lub niezauważani. Bardzo to przezywają i szukają innych opiekuńczych kobiet. To brzmi jak żart ale jest w tym dużo prawdy.
I tego nie życzę ani swojej córce ani żadnej kobiecie.
niedziela, 7 lipca 2013
Jeszcze troszkę o wiośnie w Paryżu w roku 1988.
Jak już wiecie do Paryża przyjechałam 30 kwietnia 1988.
A nazajutrz był 1 Maj w Paryżu.
Jakże obchody tego święta w Paryżu odbiegały od obchodów w naszym kraju.
Miasto było przystrojone różnokolorowymi chorągiewkami wśród których łopotały też czerwone flagi. I nikt ich się nie wstydził i ich nie kazał zdejmować.
Polami Elizejskimi kroczył pochód ludzi którzy wywodzili się z wartw robotniczych i lewicy. Nikt na nich nie wydzierał się i nie wykrzykiwał wrogich haseł. Ot normalna demonstracja poglądów politycznych i społecznych.
A Za kilka dni 9 maja tymi samymi Polami Elizejskimi maszerowały tłumy Paryżan cieszących się z obchodów Dnia Zwycięstwa. Odbywała się też parada sił zbrojnych. I uczestniczyło w niej mnóstwo ludzi z elit rządzących. I też odbywało się to spokojnie i dostojnie. I nikomu nie sprawiało to problemu.
A za kilka dni ( nie pamiętam już dokładnie kiedy) na tychże samych Polach Elizejskich zobaczyłam coś czego nigdy w życiu nie widzialam i już nie zobaczę.
Całe Pola Elizejskie do Placu Concorde zajęte były przez ogromną ilość autobusów i ludzi pohodzenia hebrajskiego. Takich tłumów ortodoksyjnych Żydów w ich tradycyjnych ubraniach nigdy nie widziałam. I całe wycieczki dzieci. A nad tym egzotycznym dla mnie tłumem rozbrzmiewała muzyka żydowska. Tego nie sposób zapomnieć.
Pierwsze dni pobytu w Paryżu spędziłam w Polskim Kościele przy Placu Concorde. Potem w ciągu dalszych dni i tygodni byłam tam codziennym i coraz rzadszym gościem.
Ile tam różnych typów ludzi spotkałam. Tam poznałam jacy są Polacy na obczyźnie. I nie był to ciekawy obrazek. Ludzie, którym udało się odnaleźć w paryskim świecie omijają Misję polską baardzo szerokim łukiem i przechodząc niedaleko starają się nie odzywać po polsku.
Bardzo to przykre i zawstydzające. Ale jeżeli my Polacy to widzimy, to jak nas odbierają Francuzi i inne narodowości. Przecież Kościół Polski znajduje się na trasie najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystów.
A wielu Polaków i Polek zachowywało się jak na najgorszej zacofanej wsi.
To był koszmar.
Ale były tez miejsca gdzie Polaków było mniej i były to miejsca cudowne. Najbardziej lubiłam okolice Notre Dame i Dzielnicy Łacińskiej. Drogo tam było i nieosiągalnie dla mojej kieszeni ale panował tam cudny klimat beztroskich wycieczek wśród marszandów i sklepów zoologicznych oraz kwiaciarni.
I tam przebywałam najchętniej.
sobota, 6 lipca 2013
Lato 88' w Paryżu.
Czasem wracam pamięcią do wydarzeń z przed 25 lat.
To bardzo długi okres. A wydaje się jakby to było nie tak dawno.
Czerwiec w Paryżu przeszedł w ciąglym poszykiwaniu pracy. Nie było to tak, że zupełnie nigdzie nie pracowałam. Ale ciągle było to tylko kilka godzin w tygodniu. Początkowo znalazlam pracę jako pomoc domowa i opiekunka do dzieci w polsko-hinduskiej rodzinie. Ale od razu wiedzialam, że to tylko dwa lub trzy tygodnie. Pracowałam za Paryżem w Chelles. Tam też nocowałam . Pracowalam u polskiej matki dzieciom, która wyszła za maż za Hindusa. Miała troje dzieci. Ewa była bardzo fajną i kulturalną kobietką a dzieci grzeczne i śliczne. A męża widzialam dwa lub trzy razy. Bardzo miły zapracowany gość. Ale co dobre to szybko się kończy i do Ewy przyjechala siostra aby pomóc jej po rozwiązaniu. Ewa spodziewała się dziecka. I ja znów musialam szukać pracy. Znalazłam i znów na kilka godzin w tygodniu. Ale mogłam się utrzymać. ba nawet utrzymywałam mojego brata i mamę , która przyjechała do synusia w odwiedziny. To był koszmar .Ale to inna bajka. Przyjeżdżałam do nich w weekend, robiłam zakupy i wyjezdżałam. Odlożyłam ciut franków aby mama mogla cokolwiek zawieźć moim dzieciom w prezencie.
A Paryż w czerwcu był piękny. Od polskiej misji do placu Concorde było parę kroków i parę kroków do Pól Elizejskich. A gdy nimi spacerowałam, to porzucalam wszystkie troski i zmartwienia. Trochę było mi przykro, bo mialam puste kieszenie a trochę franków poprawiało bardzo humor i sprawiało, ze Paryż był jeszcze piękniejszy.
Nie mialam koleżanki, brat mial swoje towarzystwo , więc łaziłam tymi paryskimi uliczkami sama. I prawdę mówiąc , to dobrze. Bo chodziłam swoimi ścieżkami i robiłam to na co ja mialam ochotę.
Od lipca podjęłam pracę w Meudon w rodzinie . Miałam osobne studio czyli pokój z łazienką ( czyli prysznicem i sedesem). Ale to był wówczas luksus. Niewiele zarabialam , więc szukalam dalej. Rodzina wyjechała na wakacje a ja mialam doglądać mieszkania i posprzątać. Wszystko to zrobiłam perfekcyjnie. Ale... poznana na misji dziewczyna wracała do kraju i zaproponowala mi pracę na jej miejsce. Była to praca u Turka i polegała na szyciu. Być krawcowa to nie być służącą. Wydawalo mi się , że będzie lepiej.
Ale nie było . Z damsko-męskich powodów. Po miesiącu Turek zrezygnował z podchodów i powiedzial, zebym sobie szukała pracy. Mieszkać moglam dalej w swoim maciupkim pokoiku na 7-ym piętrze.
Turek wypłacił mi calą nalezność tylko dlatego, ze wiedział, ze mam brata i widział jego. To był jeden jedyny raz gdy brat mi w czymś pomógł i nie chciał za to pieniędzy. Bo nie wiedział, że Turek bał się jego.
I nastał czas nowych poszukiwań. U brata nie mogłam się zatrzymać" bo nie". Więc znalazłam miejsce do spania u koleżanek. A potem był wyjazd na południe na zbiory śliwek.
A to już inna historia.
A póki co był czerwiec i lipiec w Paryżu, to czułam się jak turystka. Chłonęłam ten paryski zapach i kolory.
Wzgórze Monmartre, dzielnicę łacińską , chłód w katedrze Notre Dame i widoki na Paryż ze wzgórza Sacre Ceur.I to wszystko pozostało w mojej pamięci .
To bardzo długi okres. A wydaje się jakby to było nie tak dawno.
Czerwiec w Paryżu przeszedł w ciąglym poszykiwaniu pracy. Nie było to tak, że zupełnie nigdzie nie pracowałam. Ale ciągle było to tylko kilka godzin w tygodniu. Początkowo znalazlam pracę jako pomoc domowa i opiekunka do dzieci w polsko-hinduskiej rodzinie. Ale od razu wiedzialam, że to tylko dwa lub trzy tygodnie. Pracowałam za Paryżem w Chelles. Tam też nocowałam . Pracowalam u polskiej matki dzieciom, która wyszła za maż za Hindusa. Miała troje dzieci. Ewa była bardzo fajną i kulturalną kobietką a dzieci grzeczne i śliczne. A męża widzialam dwa lub trzy razy. Bardzo miły zapracowany gość. Ale co dobre to szybko się kończy i do Ewy przyjechala siostra aby pomóc jej po rozwiązaniu. Ewa spodziewała się dziecka. I ja znów musialam szukać pracy. Znalazłam i znów na kilka godzin w tygodniu. Ale mogłam się utrzymać. ba nawet utrzymywałam mojego brata i mamę , która przyjechała do synusia w odwiedziny. To był koszmar .Ale to inna bajka. Przyjeżdżałam do nich w weekend, robiłam zakupy i wyjezdżałam. Odlożyłam ciut franków aby mama mogla cokolwiek zawieźć moim dzieciom w prezencie.
A Paryż w czerwcu był piękny. Od polskiej misji do placu Concorde było parę kroków i parę kroków do Pól Elizejskich. A gdy nimi spacerowałam, to porzucalam wszystkie troski i zmartwienia. Trochę było mi przykro, bo mialam puste kieszenie a trochę franków poprawiało bardzo humor i sprawiało, ze Paryż był jeszcze piękniejszy.
Nie mialam koleżanki, brat mial swoje towarzystwo , więc łaziłam tymi paryskimi uliczkami sama. I prawdę mówiąc , to dobrze. Bo chodziłam swoimi ścieżkami i robiłam to na co ja mialam ochotę.
Od lipca podjęłam pracę w Meudon w rodzinie . Miałam osobne studio czyli pokój z łazienką ( czyli prysznicem i sedesem). Ale to był wówczas luksus. Niewiele zarabialam , więc szukalam dalej. Rodzina wyjechała na wakacje a ja mialam doglądać mieszkania i posprzątać. Wszystko to zrobiłam perfekcyjnie. Ale... poznana na misji dziewczyna wracała do kraju i zaproponowala mi pracę na jej miejsce. Była to praca u Turka i polegała na szyciu. Być krawcowa to nie być służącą. Wydawalo mi się , że będzie lepiej.
Ale nie było . Z damsko-męskich powodów. Po miesiącu Turek zrezygnował z podchodów i powiedzial, zebym sobie szukała pracy. Mieszkać moglam dalej w swoim maciupkim pokoiku na 7-ym piętrze.
Turek wypłacił mi calą nalezność tylko dlatego, ze wiedział, ze mam brata i widział jego. To był jeden jedyny raz gdy brat mi w czymś pomógł i nie chciał za to pieniędzy. Bo nie wiedział, że Turek bał się jego.
I nastał czas nowych poszukiwań. U brata nie mogłam się zatrzymać" bo nie". Więc znalazłam miejsce do spania u koleżanek. A potem był wyjazd na południe na zbiory śliwek.
A to już inna historia.
A póki co był czerwiec i lipiec w Paryżu, to czułam się jak turystka. Chłonęłam ten paryski zapach i kolory.
Wzgórze Monmartre, dzielnicę łacińską , chłód w katedrze Notre Dame i widoki na Paryż ze wzgórza Sacre Ceur.I to wszystko pozostało w mojej pamięci .
wtorek, 2 lipca 2013
Ze śpiewem na ustach.
Tak sobie obserwuję rozwój moich wnuczek. Obie są na etapie śpiewania wszędzie i o każdej porze.
I przypominają mi się chwile gdy sama śpiewałam. Pamięć moja sięga okresu gdy miałam 4, 5 i 6 lat. W naszym mieszkaniu zainstalowane mieliśmy glośniki. Królowało Polskie Radio program I.
A ponieważ głośnik włączony mieliśmy cały dzień, więc siłą rzeczy słuchałam polskich piosenek też cały dzień. I wierzcie albo nie znałam wszystkie nadawane piosenki Hanny Rek, Marii Koterbskiej, Ireny Santor, Violetty Villas, Marty Mirskiej, Jerzego Połomskiego. A potem Danuty Rinn i Bogdana Czyżewskiego.
I śpiewałam je. Do dzisiaj zaśpiewam wiele z nich. i śpiewałam Alusi. A Majce już nie . Dlaczego nie śpiewam tak jak dawniej?
Pamiętam swoje domowe koncerty z rurą od odkurzacza w jednej ręce i przy uchu. Fajny był wówczas poglos. Jak na estradzie. Wyśpiewywalam na cały glos w lesie zbierając jagody, jadąc w pociągu, w łazience i przy sprzątaniu.
A potem zamilkłam. Wstydziłam się teściowej. I śpiewałam tylko przy okazjach po "lampce wina" A teraz już całkiem zamilkłam.
Ale za to syn nadrabia wszystkie braki, bo śpiewa i działa w chórze akademickim UMK. A więc jednak w rodzinie duch śpiewania nie zanika. A teraz w tej chwili Majka wyśpiewuje w babuleńki pokoju "panie , Janie". A ja obiecuję sobie jeszcze pośpiewać.
I przypominają mi się chwile gdy sama śpiewałam. Pamięć moja sięga okresu gdy miałam 4, 5 i 6 lat. W naszym mieszkaniu zainstalowane mieliśmy glośniki. Królowało Polskie Radio program I.
A ponieważ głośnik włączony mieliśmy cały dzień, więc siłą rzeczy słuchałam polskich piosenek też cały dzień. I wierzcie albo nie znałam wszystkie nadawane piosenki Hanny Rek, Marii Koterbskiej, Ireny Santor, Violetty Villas, Marty Mirskiej, Jerzego Połomskiego. A potem Danuty Rinn i Bogdana Czyżewskiego.
I śpiewałam je. Do dzisiaj zaśpiewam wiele z nich. i śpiewałam Alusi. A Majce już nie . Dlaczego nie śpiewam tak jak dawniej?
Pamiętam swoje domowe koncerty z rurą od odkurzacza w jednej ręce i przy uchu. Fajny był wówczas poglos. Jak na estradzie. Wyśpiewywalam na cały glos w lesie zbierając jagody, jadąc w pociągu, w łazience i przy sprzątaniu.
A potem zamilkłam. Wstydziłam się teściowej. I śpiewałam tylko przy okazjach po "lampce wina" A teraz już całkiem zamilkłam.
Ale za to syn nadrabia wszystkie braki, bo śpiewa i działa w chórze akademickim UMK. A więc jednak w rodzinie duch śpiewania nie zanika. A teraz w tej chwili Majka wyśpiewuje w babuleńki pokoju "panie , Janie". A ja obiecuję sobie jeszcze pośpiewać.
środa, 19 czerwca 2013
Koniec roku szkolnego.
Z moich wspomnień wczesnoszkolnych ( tak do końca podstawowki) koniec roku kojarzy się z wyjazdami do lasu na jagody i grzyby.
Rok szkolny zawsze kończył się 24 czerwca. A już następnego dnia mama pakowala jedzenie, kosze, ubrania na przebranie i kalosze i do Naterek. Potem Było Unieszewo a jeszcze później Biesal.
Te lasy znam dobrze. Fakt, ze od tego czasu, drzewa urosly i drózki też się pozmienialy .
Jagód w czerwcu jeszcze nie było za wiele ale były najdroższe. I mama nieźle reperowala dziury w budżecie tym zbieraniem i sprzedawaniem jagód i grzybów.
A my nie znosiliśmy lasu i wszystkiego co było z nim związane.
Mama robiła też zapasy ze wszystkich darow lasu. Mieliśmy dżemy malinowe, jagodowe, z bórowki , z jeżyn. Nawet z jarzębiny. Mieliśmy zurawinę w wielkim kamiennym garnku. I mieliśmy grzyby. Mnóstwo suszonych, marynowanych, kiszonych i pasteryzowanych grzybów. A za zarobione pieniądze mama kupowala owoce ogrodowe i tez przetwarzała. A oprócz tego za zarobione pieniądze kupowala wegiekl na zimę i ubrania. To był porządny zastrzyk gotowki. Tym bardziej, że nie trwoniła pieniedzy na cele rozrywkowe.
A nas te wyjazdu nauczyły wczesnego wstawania , bo jeźdźiliśmy pociągiem o 6-tej rano. Wracaliśmy 0 22-iej a w najlepszym przypadku o 18-tej. I było często tak, ze jeźdźiliśmy co drugi dzień. Jak my zazdrościliśmy dzieciom bezrobotnych wakacji!!!
I jak kochaliśmy deszczowe dni gdy nie jechaliśmy do lasu. Chociaż zdarzaly się dni, gdy deszcz z rana nie padal, tylko w czasie dnia. No iwtedy też trzeba było zbierać jagody.
Dużo ludzi jeździlo wówczas na jagody. Jeździliśmy pociągiem. Czasem był taki tłok, ze nie było gdzie nogi postawić a co dopiero kosze pelne jagod i grzybów.
To nie do wiary ale normą było uzbieranie kosza 25 litrów - to na sprzedaż i malego wiaderka 5 lityrów - to do domu. Oprócz tego zawsze były też grzyby. Najczęściej kurki. Ale tez latem trafialy się prawdziwki, osaki i koźlaki. A jesienia to juz dużo prawdziwków , kołpaki, podgrzybki, zielonki.
Mama zbierala nawet olszówki, ktore kilka razy obgotowywala i kisiła. Teraz olszowki uchozą za niejadalne. Ale my jedliśmy. Chociaż może to one wpłynęly na stan moich nerek ( mam całe zycie lekkie problemy).
Ale były pyszne ze śmietaną i cebulą jako przystawka. Podobnie też zielonki kiszone.
A teraz czasem wracam wspomnieniami i mam wielką ochotę pojechać do lasu. Ale mój ukochany mąż nie jeździł i nie polknął tego bakcyla. Więc do lasu jeździmy tylko do Arboretum. A grzyby i jagody tudzież maliny zbieram na rynku.
Rok szkolny zawsze kończył się 24 czerwca. A już następnego dnia mama pakowala jedzenie, kosze, ubrania na przebranie i kalosze i do Naterek. Potem Było Unieszewo a jeszcze później Biesal.
Te lasy znam dobrze. Fakt, ze od tego czasu, drzewa urosly i drózki też się pozmienialy .
Jagód w czerwcu jeszcze nie było za wiele ale były najdroższe. I mama nieźle reperowala dziury w budżecie tym zbieraniem i sprzedawaniem jagód i grzybów.
A my nie znosiliśmy lasu i wszystkiego co było z nim związane.
Mama robiła też zapasy ze wszystkich darow lasu. Mieliśmy dżemy malinowe, jagodowe, z bórowki , z jeżyn. Nawet z jarzębiny. Mieliśmy zurawinę w wielkim kamiennym garnku. I mieliśmy grzyby. Mnóstwo suszonych, marynowanych, kiszonych i pasteryzowanych grzybów. A za zarobione pieniądze mama kupowala owoce ogrodowe i tez przetwarzała. A oprócz tego za zarobione pieniądze kupowala wegiekl na zimę i ubrania. To był porządny zastrzyk gotowki. Tym bardziej, że nie trwoniła pieniedzy na cele rozrywkowe.
A nas te wyjazdu nauczyły wczesnego wstawania , bo jeźdźiliśmy pociągiem o 6-tej rano. Wracaliśmy 0 22-iej a w najlepszym przypadku o 18-tej. I było często tak, ze jeźdźiliśmy co drugi dzień. Jak my zazdrościliśmy dzieciom bezrobotnych wakacji!!!
I jak kochaliśmy deszczowe dni gdy nie jechaliśmy do lasu. Chociaż zdarzaly się dni, gdy deszcz z rana nie padal, tylko w czasie dnia. No iwtedy też trzeba było zbierać jagody.
Dużo ludzi jeździlo wówczas na jagody. Jeździliśmy pociągiem. Czasem był taki tłok, ze nie było gdzie nogi postawić a co dopiero kosze pelne jagod i grzybów.
To nie do wiary ale normą było uzbieranie kosza 25 litrów - to na sprzedaż i malego wiaderka 5 lityrów - to do domu. Oprócz tego zawsze były też grzyby. Najczęściej kurki. Ale tez latem trafialy się prawdziwki, osaki i koźlaki. A jesienia to juz dużo prawdziwków , kołpaki, podgrzybki, zielonki.
Mama zbierala nawet olszówki, ktore kilka razy obgotowywala i kisiła. Teraz olszowki uchozą za niejadalne. Ale my jedliśmy. Chociaż może to one wpłynęly na stan moich nerek ( mam całe zycie lekkie problemy).
Ale były pyszne ze śmietaną i cebulą jako przystawka. Podobnie też zielonki kiszone.
A teraz czasem wracam wspomnieniami i mam wielką ochotę pojechać do lasu. Ale mój ukochany mąż nie jeździł i nie polknął tego bakcyla. Więc do lasu jeździmy tylko do Arboretum. A grzyby i jagody tudzież maliny zbieram na rynku.
czwartek, 30 maja 2013
Boże Cialo.
Swięto to jest porównywane do Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Jest na tym samym poziomie ważności wśród świąt kościelnych.
A jednak jest inne.
Pamiętam nieliczne obchody tego święta w dzieciństwie. Nawet nie wiem dlaczego.
Ale pamiętam, ze główny ołtarz umieszczony był przy moście przy katedrze. Zawsze były tłumy wiernych i zawsze była piękna pogoda. I dzisiaj też jest piękna pogoda i bardzo ciepło.
Swięta za czasów mojej dorosłości i małżeństwa upływały na wizytach moich rodziców, którzy przychodzili do nas po procesji. Pierwsze lata spędzałam tylko w kuchni szykując obiad dla nich i dla teściów.
Po moim powrocie z Francji , przed Ratuszem zaczęto ustawiać głowny ołtarz. I od tej pory mogłam w jakiś sposób uczestniczyć w procesjach.
Rodzice jak zwykle przychodzili , jedliśmy obiad. Potem kawusia i ciasta. I tak spędzaliśmy to święto.
W 1996 roku ostatni raz na obiedzie był mój ojczym. I wówczas patrząc na niego siedzącego przy stole zauważyłam , że jest bardzo chory. Moja mama nie widziała tego? Upierala się aby po obiedzie poszedł jeszcze z nią na cmentarz. Aż musialam na nią fuknąć, że mogłaby sobie darować .
Za dwa miesiące pochowaliśmy ojczyma.
I w to Święto Bożego Ciała widziałam ostatni raz ojczyma chodzącego, bo kilka dni po trafił do szpitala. Był to jego pierwszy w życiu pobyt w szpitalu. Przezywał to mocno. Cały czas leżął odwrócony przodem do ściany. Cierpiał bardzo. I gdy dowiedziałam się, ze ma raka i to juz ostatnie tygodnie jego życia, to zdecydowałam o jego powrocie do domu.
I tak leżął w domu i na nic się nie skarżył. Mial tylko jeden jedyny raz prośbę do mnie. Poprosił o twarożek ze śmietaną.
A potem codziennie nikł i nikł. I umarł bez słowa skargi i użalania się na ból i na zycie, które się kończyło.
Był bardzo dobrym człowiekiem.
A jednak jest inne.
Pamiętam nieliczne obchody tego święta w dzieciństwie. Nawet nie wiem dlaczego.
Ale pamiętam, ze główny ołtarz umieszczony był przy moście przy katedrze. Zawsze były tłumy wiernych i zawsze była piękna pogoda. I dzisiaj też jest piękna pogoda i bardzo ciepło.
Swięta za czasów mojej dorosłości i małżeństwa upływały na wizytach moich rodziców, którzy przychodzili do nas po procesji. Pierwsze lata spędzałam tylko w kuchni szykując obiad dla nich i dla teściów.
Po moim powrocie z Francji , przed Ratuszem zaczęto ustawiać głowny ołtarz. I od tej pory mogłam w jakiś sposób uczestniczyć w procesjach.
Rodzice jak zwykle przychodzili , jedliśmy obiad. Potem kawusia i ciasta. I tak spędzaliśmy to święto.
W 1996 roku ostatni raz na obiedzie był mój ojczym. I wówczas patrząc na niego siedzącego przy stole zauważyłam , że jest bardzo chory. Moja mama nie widziała tego? Upierala się aby po obiedzie poszedł jeszcze z nią na cmentarz. Aż musialam na nią fuknąć, że mogłaby sobie darować .
Za dwa miesiące pochowaliśmy ojczyma.
I w to Święto Bożego Ciała widziałam ostatni raz ojczyma chodzącego, bo kilka dni po trafił do szpitala. Był to jego pierwszy w życiu pobyt w szpitalu. Przezywał to mocno. Cały czas leżął odwrócony przodem do ściany. Cierpiał bardzo. I gdy dowiedziałam się, ze ma raka i to juz ostatnie tygodnie jego życia, to zdecydowałam o jego powrocie do domu.
I tak leżął w domu i na nic się nie skarżył. Mial tylko jeden jedyny raz prośbę do mnie. Poprosił o twarożek ze śmietaną.
A potem codziennie nikł i nikł. I umarł bez słowa skargi i użalania się na ból i na zycie, które się kończyło.
Był bardzo dobrym człowiekiem.
sobota, 25 maja 2013
" ...Nie jestem zmęczona"
Ostatnio spodobał mi się bardzo taki dowcip:
Kolega pyta kolegę: Dokąd wybierasz się na urlop? Zapytany odpowiada: Wiesz, przeliczyłem swój budżet i doszedlem do wniosku, że nie jestem zmęczony!!!
A więc ja też przeliczyłam swój budżet i też nie jestem zmęczona!!!
Prawda jak to inaczej brzmi i wygląda?
Przez całe swoje życie byłam cztery razy na wczasach . Z tego trzy bedąc mężatką i "dzieciatką".
I jeszcze do tego w okresie gdy zakłady pracy dofinansowywały wypoczynek pracowników z funduszu socjalnego.
Teraz będąc emerytką otrzymuję na swój wniosek dofinansowanie z tegoż funduszu na zorganizowanie wypoczynku we własnym zakresie.
Starcza na paliwo i nal ody. Ale to też już jest coś, bo bez tego zastrzyku gotówki nie byłoby mowy o wyjeździe na wypoczynek.
Za każdym razem po powrocie obiecuję sobie, że będę odkładać przez rok jakąś kwotę aby mieć w następnym roku środki na wakacje. I kończy się na obiecankach. Nie mogę zrozumieć dlaczego nie jestem w stanie tego dokonać.
Przecież teoretycznie to jest łatwe. A w praktyce jest to rzecz niemożliwa.
Zawsze ale to zawsze wyskakują jakieś dziwne nagłe potrzeby.
Ale i tak dobrze, że od trzech lat możemy pojechać do drugich dziadków " do sanatorium". Mieszkają w rejonie uzdrowiskowym. A w tym roku jeszcze oddano w pobliskiej miejscowości basen z solankami.
Tak więc mam nadzieję, że skorzystam z tego dobrodziejstwa.
Jedziemy na początku lipca i mamy zamiar pobyć tam dwa tygodnie.
I niech nic mi nie posuje szyków. Mam zamiar naprawdę odpocząć. Oczywiście na zmianę z drugą babcią będę odpoczywać w kuchni.
Już odliczam dni do wyjazdu.
Kolega pyta kolegę: Dokąd wybierasz się na urlop? Zapytany odpowiada: Wiesz, przeliczyłem swój budżet i doszedlem do wniosku, że nie jestem zmęczony!!!
A więc ja też przeliczyłam swój budżet i też nie jestem zmęczona!!!
Prawda jak to inaczej brzmi i wygląda?
Przez całe swoje życie byłam cztery razy na wczasach . Z tego trzy bedąc mężatką i "dzieciatką".
I jeszcze do tego w okresie gdy zakłady pracy dofinansowywały wypoczynek pracowników z funduszu socjalnego.
Teraz będąc emerytką otrzymuję na swój wniosek dofinansowanie z tegoż funduszu na zorganizowanie wypoczynku we własnym zakresie.
Starcza na paliwo i nal ody. Ale to też już jest coś, bo bez tego zastrzyku gotówki nie byłoby mowy o wyjeździe na wypoczynek.
Za każdym razem po powrocie obiecuję sobie, że będę odkładać przez rok jakąś kwotę aby mieć w następnym roku środki na wakacje. I kończy się na obiecankach. Nie mogę zrozumieć dlaczego nie jestem w stanie tego dokonać.
Przecież teoretycznie to jest łatwe. A w praktyce jest to rzecz niemożliwa.
Zawsze ale to zawsze wyskakują jakieś dziwne nagłe potrzeby.
Ale i tak dobrze, że od trzech lat możemy pojechać do drugich dziadków " do sanatorium". Mieszkają w rejonie uzdrowiskowym. A w tym roku jeszcze oddano w pobliskiej miejscowości basen z solankami.
Tak więc mam nadzieję, że skorzystam z tego dobrodziejstwa.
Jedziemy na początku lipca i mamy zamiar pobyć tam dwa tygodnie.
I niech nic mi nie posuje szyków. Mam zamiar naprawdę odpocząć. Oczywiście na zmianę z drugą babcią będę odpoczywać w kuchni.
Już odliczam dni do wyjazdu.
środa, 1 maja 2013
Ćwierć wieku temu...
... zostawiłam swoje dzieci pod opieką teściów i dojeżdżającego zakochanego w innej kobiecie męża i wyruszyłam do Paryża za pieniędzmi na mieszkanie.
Wszystko wydawało się takie proste. Wyjazd na zaproszenie ( tak wówczas wyjeżdżało się na zachód) , które przyslłła mi znajoma brata.
Paryż przywitał mnie w nastroju świątecznym. Roześmiany i kolorowy. I tak różny od Olsztyna w roku 1988.
Niedaleko dworca St. Lazare znajdował się sklep obuwniczy sieci Andre. I wystawa tego sklepu rzuciła mi się najpierw w oczy. A ściślej buciki dla dzieci. Och jak ja chciałam kupić te buciki dla moich dzieci. Miałam nadzieję, ze to nastąpi za miesiąc gdy znajdę pracę i otrzymam pierwszą wypłatę we frankach. Pracę znalazłam po dwóch tygodniach przesiadywania w misji w polskim kościele. Ale moją pierwsza wypłatę ciut ponad 800 fr zgarnął brat , bo policzył ile ja go kosztowałam mieszkając u niego przez 2 tygodni. I to było bodźcem aby szukać pracy z zamieszkaniem. i uniezależnić się od "kochanego" brata. Maj był miesiącem wylewanych łez i poleceń abym wracała do Polski skoro ciągle ryczę. To była taka pomoc mojego brata.
Ale poradziłam sobie sama!!! Była to długa droga . Nie te zamierzone 3 miesiące, na które planowałam przyjechać.
Pierwsze pieniądze odłożyłam w grudniu za pracę za listopad. A planowane 3000- $ ( tyle ile w momencie wyjazdu kosztowało małe dwupokojowe mieszkanie) przywiozłam do kraju w sierpniu roku następnego.
Mieszkania nie kupiłam, bo w roku 1989 zmieniły się relacje złotego do dolara. I nawet marzyc o zakupie nie marzyłam. Mieszkanie takie kosztowało 9.000 $
Ale jeszcze jedno o maju. Wiadomo był Dzień Matki. I ja spędziłam ten dzień w Bazylice Sacre Ceure przed ołtarzem Matki Boskiej.
I tak jak w literaturze pisze wielu twórców, ja czułam swoje łzy "jak grochy" spływające po moich policzkach.
Płakałam za dziećmi codziennie. Nie mogłam patrzeć na dzieci z matkami i z ojcami ani na ulicy ani w metrze. Po prostu ryczałam. I teraz też ryczę.
Nikomu, nikomu nie życzę rozłaki z dziećmi!!!
środa, 20 marca 2013
Wiosenne przesilenie? Jakie wiosenne?
Dzisiaj jest 20 marca .
I dzisiaj w południe zaczyna się astronomiczna wiosna. A jutro ma być kalendarzowa.
No i na razie tych wiosen będzie tylko tyle, bo pogoda typowo grudniowa. Śniegu mnóstwo, mróz i wiatr.
Za 10 dni święta wielkanocne . Takich świąt to ja nie pamiętam, bo jeszcze nie było.
Ostatnimi laty na drugi dzień świąt wyjeżdżaliśmy na "łono natury"za Szwaderki. Braliśmy jedzonko, jajka do zabawy, dzieci oczywiście też braliśmy, koce i gary pełne przysmaków.
A w tym roku co? Pozostanie siedzenie przy stole lub na kanapie i wspominanie.
I jakoś przypomniała mi się teraz Wielkanoc w roku 1989 w Paryżu. A ściślej gdzieś między Wersalem a Paryżem.
Przyjechała do nas mama. I brat ze swoją dziewczyna zabrał nas na wycieczkę. Właśnie za Paryż do Wersalu. Obejrzeliśmy sobie Wersal z zewnątrz i potem było śniadanie na trawie. Skromne, nawet bardzo skromne. Ale właśnie to śniadanie teraz mi się przypomniało.
A jak zapamiętam tegoroczne zimowe śniadanie, to się okaże.
W tym roku Alusia nie będzie u mnie malować jajek. Będą malować razem z Majką u nich w mieszkaniu. W tym roku "święconkę" przygotowuje Ola i razem z dziewczynkami idzie ją poświęcić do Kościoła. W tym roku Ola z rodzinką przychodzi do nas na śniadanie i przynosi 'święconkę". W tym roku Michał przyjedzie sam.
I dzisiaj w południe zaczyna się astronomiczna wiosna. A jutro ma być kalendarzowa.
No i na razie tych wiosen będzie tylko tyle, bo pogoda typowo grudniowa. Śniegu mnóstwo, mróz i wiatr.
Za 10 dni święta wielkanocne . Takich świąt to ja nie pamiętam, bo jeszcze nie było.
Ostatnimi laty na drugi dzień świąt wyjeżdżaliśmy na "łono natury"za Szwaderki. Braliśmy jedzonko, jajka do zabawy, dzieci oczywiście też braliśmy, koce i gary pełne przysmaków.
A w tym roku co? Pozostanie siedzenie przy stole lub na kanapie i wspominanie.
I jakoś przypomniała mi się teraz Wielkanoc w roku 1989 w Paryżu. A ściślej gdzieś między Wersalem a Paryżem.
Przyjechała do nas mama. I brat ze swoją dziewczyna zabrał nas na wycieczkę. Właśnie za Paryż do Wersalu. Obejrzeliśmy sobie Wersal z zewnątrz i potem było śniadanie na trawie. Skromne, nawet bardzo skromne. Ale właśnie to śniadanie teraz mi się przypomniało.
A jak zapamiętam tegoroczne zimowe śniadanie, to się okaże.
W tym roku Alusia nie będzie u mnie malować jajek. Będą malować razem z Majką u nich w mieszkaniu. W tym roku "święconkę" przygotowuje Ola i razem z dziewczynkami idzie ją poświęcić do Kościoła. W tym roku Ola z rodzinką przychodzi do nas na śniadanie i przynosi 'święconkę". W tym roku Michał przyjedzie sam.
środa, 27 lutego 2013
Lalki, lalunie i laleczki.
Moja córcia przy przeprowadzce zrobiła remanent w zabawkach. A ponieważ ma dwie dziewczynki, więc lalki przeważały wśród zabawek.
I nasunęły mi się wspomnienia lalkowe.
Pierwszą lalką którą pamiętam była taka szmacianka uwieszona na oknie w czyimś domu.
Byłam wówczas bardzo malutka i aby sięgnąć do tej lalki stanęłam na brzuszku braciszka, który leżał na łóżku pod oknem. Do lalki nie sięgnęłam ale brat narobił swoim płaczem takiego alarmu, że wszyscy obecni się zlecieli. I oczywiście tego dnia pierwszy raz stałam się niedobrą siostrą.
Potem nie pamiętam abym miała lalki. . Pierwszą dostałam na jedyny obchodzony w naszym domu Dzień Dziecka. Miałam chyba 10 lat.
Ale wcześniej radziłam sobie rysując lalki na kartce z bloku rysunkowego i wycinając je. Były takie jak chciałam. I do nich dorysowywałam mnóstwo ubranek i je tez wycinałam. Bardzo lubiłam to robić i wymyślać różne kreacje.
Lalką ,której posiadanie przez koleżankę z bloku bardzo zazdrościłam , była taka tradycyjna lalka w ubraniu krakowianki. Lalka ta przecudnie ubrana siedziała na poduszce na łożu matki tejże mojej koleżanki.
Potem marzyłam o lalce , która chodzi. Ale było to niezrealizowane marzenie.
Gdy urodziłam córcię nie żałowałam jej lalek Miała różne. Małe i duże. Blondynki , rude i brunetki. Bobaski i lalki przedszkolaki. Ale najbardziej pamiętam lalkę Murzynkę i lalkę wielkości mojej córci. Taką szmacianą, która nigdzie się nie mieściła ( była taka duża) i wisiała na kołku na ścianie.
A potem córcia urodziła dwie śliczne laleczki .
I im też nie szczędziłam lalek. Alusia ma ich kilkanaście. Nieodstępną w okresie 1 roku do lat 4 była "niunia dziecko" tak nazwana przez Alusię. Ta lalka była Oli czyli mojej córki, potem oddałyśmy ją wnuczce siostry mojego męża. A ona oddała Alusi. Czas odcisnął na tej lalce swoje piętno ale była to najwierniejsza z lalek.
Ile ona z nami podróżowała. Zawsze miałyśmy ją ubraną pod pachą. I w jednej ręce trzymałam Alusię a w drugiej Niunię Dziecko.
Teraz od trzech lat Alusia jest na etapie Barbie. I niech nikt nie próbuje wyperswadować małym dziewczynkom tych lalek. Każda musi przejść przez okres Barbie i Kena.
Dwa lata temu kupiłam w Brugii lalkę taką na wzór lalek z XIX wieku. Alusia bawiła się nią tylko w czasie podróży. A potem straciła zainteresowanie tą lalką. Nie mogłam tego zrozumieć. Lalka była taka piękna .
I całkiem niedawno Ala zainteresowała się tą lalką. I lalka, która stała na półce u mnie w sypialni przeszła w ręce Alusi.
A Majka...bawi się lalkami ale woli pociągami, samochodzikami, samolotami i klockami.
Chociaż czasem Alusi uda się namówić Majkę na wspólne zabawy lalkami.
I nasunęły mi się wspomnienia lalkowe.
Pierwszą lalką którą pamiętam była taka szmacianka uwieszona na oknie w czyimś domu.
Byłam wówczas bardzo malutka i aby sięgnąć do tej lalki stanęłam na brzuszku braciszka, który leżał na łóżku pod oknem. Do lalki nie sięgnęłam ale brat narobił swoim płaczem takiego alarmu, że wszyscy obecni się zlecieli. I oczywiście tego dnia pierwszy raz stałam się niedobrą siostrą.
Potem nie pamiętam abym miała lalki. . Pierwszą dostałam na jedyny obchodzony w naszym domu Dzień Dziecka. Miałam chyba 10 lat.
Ale wcześniej radziłam sobie rysując lalki na kartce z bloku rysunkowego i wycinając je. Były takie jak chciałam. I do nich dorysowywałam mnóstwo ubranek i je tez wycinałam. Bardzo lubiłam to robić i wymyślać różne kreacje.
Lalką ,której posiadanie przez koleżankę z bloku bardzo zazdrościłam , była taka tradycyjna lalka w ubraniu krakowianki. Lalka ta przecudnie ubrana siedziała na poduszce na łożu matki tejże mojej koleżanki.
Potem marzyłam o lalce , która chodzi. Ale było to niezrealizowane marzenie.
Gdy urodziłam córcię nie żałowałam jej lalek Miała różne. Małe i duże. Blondynki , rude i brunetki. Bobaski i lalki przedszkolaki. Ale najbardziej pamiętam lalkę Murzynkę i lalkę wielkości mojej córci. Taką szmacianą, która nigdzie się nie mieściła ( była taka duża) i wisiała na kołku na ścianie.
A potem córcia urodziła dwie śliczne laleczki .
I im też nie szczędziłam lalek. Alusia ma ich kilkanaście. Nieodstępną w okresie 1 roku do lat 4 była "niunia dziecko" tak nazwana przez Alusię. Ta lalka była Oli czyli mojej córki, potem oddałyśmy ją wnuczce siostry mojego męża. A ona oddała Alusi. Czas odcisnął na tej lalce swoje piętno ale była to najwierniejsza z lalek.
Ile ona z nami podróżowała. Zawsze miałyśmy ją ubraną pod pachą. I w jednej ręce trzymałam Alusię a w drugiej Niunię Dziecko.
Teraz od trzech lat Alusia jest na etapie Barbie. I niech nikt nie próbuje wyperswadować małym dziewczynkom tych lalek. Każda musi przejść przez okres Barbie i Kena.
Dwa lata temu kupiłam w Brugii lalkę taką na wzór lalek z XIX wieku. Alusia bawiła się nią tylko w czasie podróży. A potem straciła zainteresowanie tą lalką. Nie mogłam tego zrozumieć. Lalka była taka piękna .
I całkiem niedawno Ala zainteresowała się tą lalką. I lalka, która stała na półce u mnie w sypialni przeszła w ręce Alusi.
A Majka...bawi się lalkami ale woli pociągami, samochodzikami, samolotami i klockami.
Chociaż czasem Alusi uda się namówić Majkę na wspólne zabawy lalkami.
sobota, 23 lutego 2013
Tu i teraz.
Tak sobie dzisiaj stałam przy garnkach w kuchni i pichciłam.
I jak zawsze w takich sytuacjach naszły mnie bardzo filozoficzne myśli.
Jestem na etapie"slow live". To co mialam osiągnąć to już chyba osiągnęłam. To co miałam zarobić i wydać, to zarobiłam i wydałam. Pewnie już nie zostanę bizneswoman, na wycieczki dookoła świata wybiorę się siedząc na kanapie przed TV i Discovery, a o balach poczytam na"Plotku".
I właściwie to jestem zadowolona. Bo nie muszę się spieszyć, martwić się o interesy i o to co ludzie o mnie mówią i powiedzą.
I Tak jest mi dobrze być kobietą "przy mężu". A właściwie to mój mąż jest
przy żonie" , bo to ja mam większą emeryturę.
przy żonie" , bo to ja mam większą emeryturę.
Uczymy się teraz żyć razem . Oj, nie jest to łatwe po tylu latach pracy i różnych nieobecnościach w domu. Po latach mijania się i życia w ciągłym pośpiechu.
Ale mamy tyle jeszcze lat przed sobą i tego też się nauczymy
sobota, 16 lutego 2013
Asteroida i inne przeżyte "końce świata" i "wojny".
Co jakiś czas ludzie poddają się ogólnemu zastraszeniu wojnami , atakami z kosmosu i końcami świata.
Nie przeczę, wojny ciągle trwają i ciągle wybuchają nowe ogniska . Śmiem twierdzić, że zawsze tak będzie, bo przemysł zbrojeniowy rozwija się najbardziej a magazyny trzeba opróżniać. Więc gdzieś trzeba zużyć każdą broń i każde naboje.
Pamiętam panikę we wczesnych latach 60-tych. Pamiętam kolejki w sklepach po artykuły pierwszej potrzeby. Najbardziej utkwił mi sklep na rogu ulic Morskiej i Al. Przyjaciół w Olsztynie. Tam staliśmy z mamą po cukier i mąkę.
Potem było już spokojniej. Do roku 1981. Do stanu wojennego.
I wówczas też robiło się zapasy i kupowało na kartki mięso cukier i alkohol. Reglamentowane też było masło, które kupowało się dla dzieci na książeczkę zdrowia. Podobnie też ser żółty. Moja córka do tej pory uwielbia taki miękki ser holenderski. Zamiast alkoholu kupowałam cukierki dla córki, bo była taka możliwość. Ciekawe to były, bo przygnębiające ( szczególnie grudzień) i wesołe ( gdy wieźliśmy trzykrotnie zakazanego świniaka z innej miejscowości.A na rogatkach stało ZOMO. Ale pachniała nasza syrenka perfumami Masumi!!!! A tył samochodu siadał pomimo, że bagażnik był pusty. A ja i córka siedziałyśmy na świniaczku przykrytym kocami.
No, a kolejne "końce świata"? Szał!!! Tylko , że temu szałowi, to ja nie poddawałam się i nie zabezpieczałam. Ale z doniesień mediów dowiadywałam się jak to ludzie w różnych końcach globu budują schrony i gromadzą żywność. A inni nieźle na tym zarabiają.
I z tym też wiążą się masowe samobójstwa członków różnych sekt. Ze strachu przed końcem świata.
No i wczorajszy przelot asteroidy. Podobno bardzo bliski Ziemi. I ten wczorajszy deszcz meteorytów.
Ale nic to przeżyłam ja i moja rodzina i mój kraj i mój kontynent. Do następnych złowieszczych sygnałów.
Nie przeczę, wojny ciągle trwają i ciągle wybuchają nowe ogniska . Śmiem twierdzić, że zawsze tak będzie, bo przemysł zbrojeniowy rozwija się najbardziej a magazyny trzeba opróżniać. Więc gdzieś trzeba zużyć każdą broń i każde naboje.
Pamiętam panikę we wczesnych latach 60-tych. Pamiętam kolejki w sklepach po artykuły pierwszej potrzeby. Najbardziej utkwił mi sklep na rogu ulic Morskiej i Al. Przyjaciół w Olsztynie. Tam staliśmy z mamą po cukier i mąkę.
Potem było już spokojniej. Do roku 1981. Do stanu wojennego.
I wówczas też robiło się zapasy i kupowało na kartki mięso cukier i alkohol. Reglamentowane też było masło, które kupowało się dla dzieci na książeczkę zdrowia. Podobnie też ser żółty. Moja córka do tej pory uwielbia taki miękki ser holenderski. Zamiast alkoholu kupowałam cukierki dla córki, bo była taka możliwość. Ciekawe to były, bo przygnębiające ( szczególnie grudzień) i wesołe ( gdy wieźliśmy trzykrotnie zakazanego świniaka z innej miejscowości.A na rogatkach stało ZOMO. Ale pachniała nasza syrenka perfumami Masumi!!!! A tył samochodu siadał pomimo, że bagażnik był pusty. A ja i córka siedziałyśmy na świniaczku przykrytym kocami.
No, a kolejne "końce świata"? Szał!!! Tylko , że temu szałowi, to ja nie poddawałam się i nie zabezpieczałam. Ale z doniesień mediów dowiadywałam się jak to ludzie w różnych końcach globu budują schrony i gromadzą żywność. A inni nieźle na tym zarabiają.
I z tym też wiążą się masowe samobójstwa członków różnych sekt. Ze strachu przed końcem świata.
No i wczorajszy przelot asteroidy. Podobno bardzo bliski Ziemi. I ten wczorajszy deszcz meteorytów.
Ale nic to przeżyłam ja i moja rodzina i mój kraj i mój kontynent. Do następnych złowieszczych sygnałów.
środa, 30 stycznia 2013
Pierwsze spotkanie "trzeciego stopnia" z meblem.
Dzieci już tak maja, że kiedyś następuje pierwsze spotkanie "trzeciego stopnia" z meblem. Najczęściej bywa to stół albo inna krawędź.
Dzisiaj moja wnuczka z rozpędem uderzyła wargą w krawędź stołu. Rozcięła ją sobie lekko i córka pojechała z nią na pogotowie . Tam założyli 3 malutkie szwy. Zagoi się i blizny nie będzie.
I przypomniał mi się fakt z moich dziecięcych lat. Miałam około 5-6 lat. Młodszy ode mnie o jeden rok brat ganiał po ogromnej kuchni. A ja za nim. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, ze ciotka wybierała się na "balety"i przeglądała się w rozbitym ogromnym kawałku lustra.
Oczywiście nieostrożny brat( tylko jak można być ostrożnym biegając) uderzył skronią w ostry kant lustra.
Krew się polała, płacz okropny, lament ciotki i mamy, moja rozpacz, ze mi brat umrze.
Pamiętam, że uklękłam i bardzo modliłam się swoimi modlitwami o to aby brat nie umierał.
Po jakimś czasie mama krew zatamowała., rana opatrzona zagoiła się. A ja najbardziej pamiętam swoja rozpacz i modlitwę.
Mój malutki wówczas roczny synek, tuż przed swoimi pierwszymi urodzinami rozbił sobie o stolik w kawiarni brodę . Też było krzyku i płaczu wiele. I tez rana zagoiła się i śladu po niej nie ma.
Starsza wnuczka jeszcze takiego spotkania nie miała. Ale za to połknęła malutka płaską bateryjkę od zabawki. Dwa dni obserwacji w szpitalu. A wystarczyło podać rycynę. Nie pomyślałyśmy z córką o tym. Spanikowałyśmy. Córka też w dzieciństwie zaliczyła połkniecie "ciała obcego". Był to pierścionek. Po dwóch dniach oddała go.
Tak więc każde dziecko zaliczy drobne" wielkie " nieszczęścia.
I aby tylko takie zaliczało.
Dzisiaj moja wnuczka z rozpędem uderzyła wargą w krawędź stołu. Rozcięła ją sobie lekko i córka pojechała z nią na pogotowie . Tam założyli 3 malutkie szwy. Zagoi się i blizny nie będzie.
I przypomniał mi się fakt z moich dziecięcych lat. Miałam około 5-6 lat. Młodszy ode mnie o jeden rok brat ganiał po ogromnej kuchni. A ja za nim. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, ze ciotka wybierała się na "balety"i przeglądała się w rozbitym ogromnym kawałku lustra.
Oczywiście nieostrożny brat( tylko jak można być ostrożnym biegając) uderzył skronią w ostry kant lustra.
Krew się polała, płacz okropny, lament ciotki i mamy, moja rozpacz, ze mi brat umrze.
Pamiętam, że uklękłam i bardzo modliłam się swoimi modlitwami o to aby brat nie umierał.
Po jakimś czasie mama krew zatamowała., rana opatrzona zagoiła się. A ja najbardziej pamiętam swoja rozpacz i modlitwę.
Mój malutki wówczas roczny synek, tuż przed swoimi pierwszymi urodzinami rozbił sobie o stolik w kawiarni brodę . Też było krzyku i płaczu wiele. I tez rana zagoiła się i śladu po niej nie ma.
Starsza wnuczka jeszcze takiego spotkania nie miała. Ale za to połknęła malutka płaską bateryjkę od zabawki. Dwa dni obserwacji w szpitalu. A wystarczyło podać rycynę. Nie pomyślałyśmy z córką o tym. Spanikowałyśmy. Córka też w dzieciństwie zaliczyła połkniecie "ciała obcego". Był to pierścionek. Po dwóch dniach oddała go.
Tak więc każde dziecko zaliczy drobne" wielkie " nieszczęścia.
I aby tylko takie zaliczało.
poniedziałek, 28 stycznia 2013
Hu, Hu, ha zima zła....
To już moja 60-ta zima. Ale pamiętam zimy od piątego roku mojego życia.
W owym czasie mieszkałam w koszarach przy ul. Artyleryjskiej. Mieliśmy mnóstwo terenów do zabaw.
A między blokami wielkie , ogromne podwórko. Zimą było cale zasypane śniegiem. I my małe brzdące tworzyliśmy w tym śniegu korytarze. Wówczas wydawało mi się, że jest ogromnie głęboko w tych śnieżnych korytarzach. Śnieg sięgał nam pod pupy. Ale teraz gdybym stanęła w tych miejscach, to może sięgałby do połowy łydek.
Potem była zima stulecia. Nie pamiętam dokładnie w którym roku. Ale chodziłam do szkoły podstawowej, do młodszych klas. Zapamiętałam wymuszone przez aurę ferie. Z drutów telefonicznych i przewodów elektrycznych zwisały ogromne sople lodu.
I pamiętam jak na jeziorze Długim chodziliśmy jak po ulicach. A do domu , z ulicy Rybaków na Artyleryjską szliśmy w poprzek jeziora. A i tekturowe tornistry służyły nam jako sanki. Nie muszę opisywać "oznak radości " mojej mamy z powodu zakupu nowych tornistrów.
Ale były tez zimy łagodne. Taka była w roku 1970/71. Pamiętam, ze pól zimy przechodziłam w półbutach i kaloszach. Były one" zagraniczne" i nadawałam w nich szyku, bo wyglądały jak ze skóry.
I pamiętam jeszcze drugą zimę stulecia. Syn miał skończone 4 lata a córka 10. Wybrałam się z nimi za Świeradów Zdrój do Czerniawy na zimowisko. Wszyscy pukali się w głowę, gdzie ja w takie śniegi i mrozy jadę. A ja odpowiadałam, ze dla mnie specjalnie drogi odśnieżą.
I pojechaliśmy. Spóźnionym o 6 godzin pociągiem do Wrocławia, potem autobusem do Jeleniej Góry, potem Do Świeradowa a potem taksówką do Czerniawy. I były to cudowne dwa tygodnie zabawy w śniegu.
I jeszcze jedną srogą zimę pamiętam 1979 rok. W budynku w którym pracowałam w Sylwestra popękały kaloryfery i przenieśli nasz dział do innych budynków, na innej ulicy. Ale też bliziutko domu.
A dzisiaj moje wnuczki siedzą w domu chore. Były tylko dwa razy na sankach. Są jeszcze za male na zimowiska. Ale mam nadzieję, ze wywiozę je kiedyś do drugich dziadków za Busko Zdrój. Tam jest blisko las i połacie do jazdy na sankach i w śniegu.
W owym czasie mieszkałam w koszarach przy ul. Artyleryjskiej. Mieliśmy mnóstwo terenów do zabaw.
A między blokami wielkie , ogromne podwórko. Zimą było cale zasypane śniegiem. I my małe brzdące tworzyliśmy w tym śniegu korytarze. Wówczas wydawało mi się, że jest ogromnie głęboko w tych śnieżnych korytarzach. Śnieg sięgał nam pod pupy. Ale teraz gdybym stanęła w tych miejscach, to może sięgałby do połowy łydek.
Potem była zima stulecia. Nie pamiętam dokładnie w którym roku. Ale chodziłam do szkoły podstawowej, do młodszych klas. Zapamiętałam wymuszone przez aurę ferie. Z drutów telefonicznych i przewodów elektrycznych zwisały ogromne sople lodu.
I pamiętam jak na jeziorze Długim chodziliśmy jak po ulicach. A do domu , z ulicy Rybaków na Artyleryjską szliśmy w poprzek jeziora. A i tekturowe tornistry służyły nam jako sanki. Nie muszę opisywać "oznak radości " mojej mamy z powodu zakupu nowych tornistrów.
Ale były tez zimy łagodne. Taka była w roku 1970/71. Pamiętam, ze pól zimy przechodziłam w półbutach i kaloszach. Były one" zagraniczne" i nadawałam w nich szyku, bo wyglądały jak ze skóry.
I pamiętam jeszcze drugą zimę stulecia. Syn miał skończone 4 lata a córka 10. Wybrałam się z nimi za Świeradów Zdrój do Czerniawy na zimowisko. Wszyscy pukali się w głowę, gdzie ja w takie śniegi i mrozy jadę. A ja odpowiadałam, ze dla mnie specjalnie drogi odśnieżą.
I pojechaliśmy. Spóźnionym o 6 godzin pociągiem do Wrocławia, potem autobusem do Jeleniej Góry, potem Do Świeradowa a potem taksówką do Czerniawy. I były to cudowne dwa tygodnie zabawy w śniegu.
I jeszcze jedną srogą zimę pamiętam 1979 rok. W budynku w którym pracowałam w Sylwestra popękały kaloryfery i przenieśli nasz dział do innych budynków, na innej ulicy. Ale też bliziutko domu.
A dzisiaj moje wnuczki siedzą w domu chore. Były tylko dwa razy na sankach. Są jeszcze za male na zimowiska. Ale mam nadzieję, ze wywiozę je kiedyś do drugich dziadków za Busko Zdrój. Tam jest blisko las i połacie do jazdy na sankach i w śniegu.
środa, 23 stycznia 2013
Gdzie te kina z dawnych lat?
Wczoraj byliśmy z mężem w kinie na filmie "Życie Pi".
Ale nie o filmie będę pisać. Ale o naszych olsztyńskich kinach. Jakich kinach ? Zapytają się młodzi.
Było tych kin kilka. A więc: Odrodzenie, Polonia, Awangarda, Grunwald, Łyna, Dworcowe, Student, kino studyjne przy WDK i Kopernik.
Z każdym kinem kojarzą mi się filmy i różne sytuacje.
A więc kino Odrodzenie w samym centrum Olsztyna. Kino piękne w przedwojennym gmachu z balkonem, kawiarnią. Było to pierwsze wyburzone za mojej pamięci kino w Olsztynie. Teraz w tym miejscu stoi blok mieszkalny. Kino wyburzono w okolicach roku 1967. A więc już dawno. Filmem , który pamiętam i obejrzanym w tym kinie był "Winetou". Szał przygód młodzieńczych lat.
Kino Polonia przy ulicy Pieniężnego. Kino moich dziecięcych poranków. Niedziela wyglądała tak: godz 9:00 msza w Kościele Garnizonowym, potem poranki w Polonii i obiad w barze mlecznym "Centralny".
Kino zlikwidowano kilka lat temu. Teraz mieści się tam bank i sklep drogeryjny.
Kino Grunwald na Zatorzu. Kino połączone ze sceną, na której odbywały się też występy estradowe.
To w tym kinie obejrzałam film " The Beatles" Ach, co to był za film i jaka muzyka!!!
Kino Dworcowe - kino dla wagarowiczów i przyjezdnych. Seanse odbywały się przez cały dzień. Byłam w nim raz i nawet nie pamiętam na jakim filmie. To kino nie podobało mi się.
Kino Łyna znajdowało się w jednostce wojskowej i było przeznaczone głównie dla żołnierzy. Ale kino to miało ogromną przewagę nad innymi. Było skromne i miało dużą widownie oraz miejsce na estradę. A na niej występowały znane zespoły. I byłam tam na koncertach węgierskich grup rockowych. Szalonych jak na ówczesne lata. Zespoły: Omega, General, Locomotiv GT. Po prostu to był odlot i szal. Kolor i ekspresja.
A "Dziewczyna o perłowych włosach" towarzyszy mi przez całe życie.
Kino Student; Jak sama nazwa wskazuje chodziła tam brać studencka, Kino było też aulą wykładowa.
Studentką nie byłam , więc w kinie byłam tylko raz i nie pamiętam na jakim filmie.
Kino dyskusyjne przy WDK łączyło w sobie kino i salę koncertową. Tu byłam na koncercie Ireny Jarockiej, Heleny Vondrackowej, Skaldów, Andrzeja Rybińskiego.
No i Awangarda. najmilsze mi kino. I najbliżej mego miejsca zamieszkania. Oczywiście w latach dziecięcych poranki. A ostatnim filmem jaki obejrzałam był "Upadek" i "Nigdy w życiu" Nie pamiętam kolejności. Kino zlikwidowano w zeszłym roku. Powstało bardzo kameralne kino Awangarda bis. Ale długo jeszcze będzie czekać na szerokie rzesze widzów.A repertuar ma bardzo ciekawy i ambitny.
I w końcu Kopernik. Tego kina nie da się zapomnieć i wybaczyć władzom za wyburzenie. To było piękne, bardzo piękne i ogromne kino.A filmem , który zapamiętałam było słynne "Love story". Można było to kino przy odrobinie dobrej woli przystosować do koncertów różnego kalibru.
Ale woli naszym olsztyńskim władzom zabrakło. Teraz tam buduje się apartamentowce i ci handlowy.
A teraz mamy kino Helios z wielką ilością sal, ze smrodem popcornu. Sale są wyposażone w wygodne fotele , są nowoczesne, głośne. W kinach wyświetlają obrazy w 3D.
I na takiej projekcji wczoraj byłam . Przyznam, że byłam oszołomiona. Wrażenia niesamowite.
Ale dawnych kin i tak mi żal.
Ale nie o filmie będę pisać. Ale o naszych olsztyńskich kinach. Jakich kinach ? Zapytają się młodzi.
Było tych kin kilka. A więc: Odrodzenie, Polonia, Awangarda, Grunwald, Łyna, Dworcowe, Student, kino studyjne przy WDK i Kopernik.
Z każdym kinem kojarzą mi się filmy i różne sytuacje.
A więc kino Odrodzenie w samym centrum Olsztyna. Kino piękne w przedwojennym gmachu z balkonem, kawiarnią. Było to pierwsze wyburzone za mojej pamięci kino w Olsztynie. Teraz w tym miejscu stoi blok mieszkalny. Kino wyburzono w okolicach roku 1967. A więc już dawno. Filmem , który pamiętam i obejrzanym w tym kinie był "Winetou". Szał przygód młodzieńczych lat.
Kino Polonia przy ulicy Pieniężnego. Kino moich dziecięcych poranków. Niedziela wyglądała tak: godz 9:00 msza w Kościele Garnizonowym, potem poranki w Polonii i obiad w barze mlecznym "Centralny".
Kino zlikwidowano kilka lat temu. Teraz mieści się tam bank i sklep drogeryjny.
Kino Grunwald na Zatorzu. Kino połączone ze sceną, na której odbywały się też występy estradowe.
To w tym kinie obejrzałam film " The Beatles" Ach, co to był za film i jaka muzyka!!!
Kino Dworcowe - kino dla wagarowiczów i przyjezdnych. Seanse odbywały się przez cały dzień. Byłam w nim raz i nawet nie pamiętam na jakim filmie. To kino nie podobało mi się.
Kino Łyna znajdowało się w jednostce wojskowej i było przeznaczone głównie dla żołnierzy. Ale kino to miało ogromną przewagę nad innymi. Było skromne i miało dużą widownie oraz miejsce na estradę. A na niej występowały znane zespoły. I byłam tam na koncertach węgierskich grup rockowych. Szalonych jak na ówczesne lata. Zespoły: Omega, General, Locomotiv GT. Po prostu to był odlot i szal. Kolor i ekspresja.
A "Dziewczyna o perłowych włosach" towarzyszy mi przez całe życie.
Kino Student; Jak sama nazwa wskazuje chodziła tam brać studencka, Kino było też aulą wykładowa.
Studentką nie byłam , więc w kinie byłam tylko raz i nie pamiętam na jakim filmie.
Kino dyskusyjne przy WDK łączyło w sobie kino i salę koncertową. Tu byłam na koncercie Ireny Jarockiej, Heleny Vondrackowej, Skaldów, Andrzeja Rybińskiego.
No i Awangarda. najmilsze mi kino. I najbliżej mego miejsca zamieszkania. Oczywiście w latach dziecięcych poranki. A ostatnim filmem jaki obejrzałam był "Upadek" i "Nigdy w życiu" Nie pamiętam kolejności. Kino zlikwidowano w zeszłym roku. Powstało bardzo kameralne kino Awangarda bis. Ale długo jeszcze będzie czekać na szerokie rzesze widzów.A repertuar ma bardzo ciekawy i ambitny.
I w końcu Kopernik. Tego kina nie da się zapomnieć i wybaczyć władzom za wyburzenie. To było piękne, bardzo piękne i ogromne kino.A filmem , który zapamiętałam było słynne "Love story". Można było to kino przy odrobinie dobrej woli przystosować do koncertów różnego kalibru.
Ale woli naszym olsztyńskim władzom zabrakło. Teraz tam buduje się apartamentowce i ci handlowy.
A teraz mamy kino Helios z wielką ilością sal, ze smrodem popcornu. Sale są wyposażone w wygodne fotele , są nowoczesne, głośne. W kinach wyświetlają obrazy w 3D.
I na takiej projekcji wczoraj byłam . Przyznam, że byłam oszołomiona. Wrażenia niesamowite.
Ale dawnych kin i tak mi żal.
poniedziałek, 21 stycznia 2013
Przeprowadzki.....
Mam to szczęście, że po wyjściu za mąż i przeprowadzeniu się do męża nastał w moim życiu kres przeprowadzek. Mieszkałam co prawda 14 lat z teściem i 23 lata z teściową, ale ciągle w jednym mieszkaniu . I nadal w nim mieszkam. Teraz już tylko ze swoją rodziną.
Nim taki okres nadszedł, to tak się składało, że 8 razy w w ciągu pierwszych 16 lat swojego życia zmieniałam miejsce pobytu.
A teraz moja córka powiela drogę mojej mamy. A z nią jej córki. Mogło być inaczej, bo był okres gdy miała swoje własne mieszkanie. Ale w tamtym okresie miała też i inne. I sprzedała za moją namową mieszkanie, które teraz byłoby jej bardzo potrzebne. I pomimo, że w wyniku sprzedaży ja mogłam kupić nasze obecne mieszkanie, córka i syn zrealizowali swoje potrzeby ( naówczas bardzo ważne) , to ja nie mogę sobie wybaczyć tego kroku. Teraz ona mieszkania wynajmuje i nie ma nadziei na własne. Smutno mi bardzo z tego powodu. Za dwa tygodnie znowu będzie zmieniać mieszkanie. A moja 7 letnia córka będzie mieszkać w 6 - tym mieszkaniu. I gdzie tu stabilizacja i poczucie bezpieczeństwa?
Ja mieszkałam z mężem i dwójką dzieci razem z teściami w trzypokojowym mieszkaniu. Zajmowaliśmy 2 pokoje. I w tym samym mieszkaniu mogłaby mieszkać córka. Ale... z nami mieszka moja mama i ona zajmuje 1 pokój. Więc dla córki, jej męża i dzieci pozostałby 1 pokój. Więc jednak lepiej wynajmować oddzielne mieszkanie. Mogliby wziąć kredyt i kupić mieszkanie. Mogliby jeszcze dwa lata temu. Ale teraz wszystkie banki odmawiają udzielenia im kredytu. I pomimo, ze finansowo daliby radę, to córka i zięć pracują na umowach na czas określony w tym zięć na krótkoterminowych kontraktach. I koniec z kredytem w państwie"prorodzinnym". Przykre to ale prawdziwe. Teraz mają obiecaną możliwość dłuższego zamieszkania. Ale czas pisze swoje scenariusze. I nie zawsze korzystne.
A więc zabieramy się do pakowania i przeprowadzki.
Nim taki okres nadszedł, to tak się składało, że 8 razy w w ciągu pierwszych 16 lat swojego życia zmieniałam miejsce pobytu.
A teraz moja córka powiela drogę mojej mamy. A z nią jej córki. Mogło być inaczej, bo był okres gdy miała swoje własne mieszkanie. Ale w tamtym okresie miała też i inne. I sprzedała za moją namową mieszkanie, które teraz byłoby jej bardzo potrzebne. I pomimo, że w wyniku sprzedaży ja mogłam kupić nasze obecne mieszkanie, córka i syn zrealizowali swoje potrzeby ( naówczas bardzo ważne) , to ja nie mogę sobie wybaczyć tego kroku. Teraz ona mieszkania wynajmuje i nie ma nadziei na własne. Smutno mi bardzo z tego powodu. Za dwa tygodnie znowu będzie zmieniać mieszkanie. A moja 7 letnia córka będzie mieszkać w 6 - tym mieszkaniu. I gdzie tu stabilizacja i poczucie bezpieczeństwa?
Ja mieszkałam z mężem i dwójką dzieci razem z teściami w trzypokojowym mieszkaniu. Zajmowaliśmy 2 pokoje. I w tym samym mieszkaniu mogłaby mieszkać córka. Ale... z nami mieszka moja mama i ona zajmuje 1 pokój. Więc dla córki, jej męża i dzieci pozostałby 1 pokój. Więc jednak lepiej wynajmować oddzielne mieszkanie. Mogliby wziąć kredyt i kupić mieszkanie. Mogliby jeszcze dwa lata temu. Ale teraz wszystkie banki odmawiają udzielenia im kredytu. I pomimo, ze finansowo daliby radę, to córka i zięć pracują na umowach na czas określony w tym zięć na krótkoterminowych kontraktach. I koniec z kredytem w państwie"prorodzinnym". Przykre to ale prawdziwe. Teraz mają obiecaną możliwość dłuższego zamieszkania. Ale czas pisze swoje scenariusze. I nie zawsze korzystne.
A więc zabieramy się do pakowania i przeprowadzki.
niedziela, 20 stycznia 2013
Dzień babci.
Dzień babci obchodzę od pięciu lat. Jest to bardzo szczególny dzień. Pełen wzruszeń , wspomnień i nadziei.
Zawsze mam mokro pod oczami gdy wnuczki składają mi życzenia, wręczają laurki i śpiewają "sto lat".
Ja tego nigdy nie robiłam. Po pierwsze za czasów mojego dzieciństwa chyba nie było takiego święta. Po drugie nie miałabym komu. Babcia ze strony mamy nie żyła a babcia ze strony ojca mieszkała dość daleko i kontakt z nami miała baaardzo sporadyczny.
Może wynikało to z odległości, może z niechęci do mamy. Ale raz jedyny przyjechała do nas. Miałam wówczas około pięciu lat. Przywiozła dwie poduszki i woreczek fasoli albo grochu. Dokładnie nie pamiętam.
I nic nie pamiętam z tej wizyty tylko te poduszki i ten woreczek. A twarz babci znam z jedynej posiadanej fotografii na której jest z moją mamą . Nawet nie z nami. Potem chyba raz pojechałam do babci gdy miałam siedem lat. I z tego pobytu wcale babci nie pamiętam. A potem to już pojechałam na jej pogrzeb. Byłam dorosła. Nie wiem czemu tak było mało naszych spotkań. Może to wpływ opowieści mojej mamy, w których rodzina mojego Taty była zawsze "be".
A teraz ja jestem babcią. Zdjęć dziewczynkom robię mnóstwo. Z nimi mam trochę mniej. Może będzie więcej jak wyładnieję. Nie lubię robić sobie zdjęć. Jestem na nich za gruba.
A dziewczynkom poświęcam każdą wolną chwilę.
I nie mogę zrozumieć koleżanek, które twierdzą, ze nigdy nie będą opiekować się wnukami.
Zawsze mam mokro pod oczami gdy wnuczki składają mi życzenia, wręczają laurki i śpiewają "sto lat".
Ja tego nigdy nie robiłam. Po pierwsze za czasów mojego dzieciństwa chyba nie było takiego święta. Po drugie nie miałabym komu. Babcia ze strony mamy nie żyła a babcia ze strony ojca mieszkała dość daleko i kontakt z nami miała baaardzo sporadyczny.
Może wynikało to z odległości, może z niechęci do mamy. Ale raz jedyny przyjechała do nas. Miałam wówczas około pięciu lat. Przywiozła dwie poduszki i woreczek fasoli albo grochu. Dokładnie nie pamiętam.
I nic nie pamiętam z tej wizyty tylko te poduszki i ten woreczek. A twarz babci znam z jedynej posiadanej fotografii na której jest z moją mamą . Nawet nie z nami. Potem chyba raz pojechałam do babci gdy miałam siedem lat. I z tego pobytu wcale babci nie pamiętam. A potem to już pojechałam na jej pogrzeb. Byłam dorosła. Nie wiem czemu tak było mało naszych spotkań. Może to wpływ opowieści mojej mamy, w których rodzina mojego Taty była zawsze "be".
A teraz ja jestem babcią. Zdjęć dziewczynkom robię mnóstwo. Z nimi mam trochę mniej. Może będzie więcej jak wyładnieję. Nie lubię robić sobie zdjęć. Jestem na nich za gruba.
A dziewczynkom poświęcam każdą wolną chwilę.
I nie mogę zrozumieć koleżanek, które twierdzą, ze nigdy nie będą opiekować się wnukami.
piątek, 18 stycznia 2013
Jak daleko pamięć sięga?
Codziennie patrzę na swoje wnuczki. I często , bardzo często zastanawiam się co one będą pamiętać z tych chwil, które do tej pory spędziłyśmy razem.
Czy Wy sięgacie pamięcią do swoich bardzo dziecięcych lat?
Czy wryły Wam się w pamięć jakieś momenty z okresu gdy miałyście około 1,5 roku.
Ja mam takie okruchy pamięci. Może dlatego, że w tym okresie mój tata bardzo chorował i amputowali mu nogę. I było to prawie 60 lat temu a ja pamiętam stukot czegoś o podłogę. Potem po wielu latach dowiedziałam się od mamy, że był to stukot kuli, którą podpierał się tata.
Pamiętam też pijawki. Tak , tak. Wielki słój z pijawkami, który na stole trzymała kobieta opiekująca się mną. I pamiętam, że kładła mnie do spania popołudniowego w ubranku i butach. Miałam wówczas około 2 lat. Pamiętam dom w sadzie i psy.
I wielką salę szpitalną z ogromnym stołem. Potem okazało się, że to był stół do przewijania a sala była salą na oddziale położniczym , na którym moja mama leżała po urodzeniu mojego brata. I ja tam też byłam. Mama urodziła mojego brata 3 tygodnie po śmierci Taty. Mieszkaliśmy wówczas w Przemyślu i nie mieliśmy tam żadnej rodziny. Tak więc innego wyjścia szpital nie miał. Musiał Mamie zabezpieczyć opiekę nade mną.
I własnie do tego okresu sięga moja pamięć. Pamiętam też inne zdarzenia . Ale o tym innym razem.
Czy Wy sięgacie pamięcią do swoich bardzo dziecięcych lat?
Czy wryły Wam się w pamięć jakieś momenty z okresu gdy miałyście około 1,5 roku.
Ja mam takie okruchy pamięci. Może dlatego, że w tym okresie mój tata bardzo chorował i amputowali mu nogę. I było to prawie 60 lat temu a ja pamiętam stukot czegoś o podłogę. Potem po wielu latach dowiedziałam się od mamy, że był to stukot kuli, którą podpierał się tata.
Pamiętam też pijawki. Tak , tak. Wielki słój z pijawkami, który na stole trzymała kobieta opiekująca się mną. I pamiętam, że kładła mnie do spania popołudniowego w ubranku i butach. Miałam wówczas około 2 lat. Pamiętam dom w sadzie i psy.
I wielką salę szpitalną z ogromnym stołem. Potem okazało się, że to był stół do przewijania a sala była salą na oddziale położniczym , na którym moja mama leżała po urodzeniu mojego brata. I ja tam też byłam. Mama urodziła mojego brata 3 tygodnie po śmierci Taty. Mieszkaliśmy wówczas w Przemyślu i nie mieliśmy tam żadnej rodziny. Tak więc innego wyjścia szpital nie miał. Musiał Mamie zabezpieczyć opiekę nade mną.
I własnie do tego okresu sięga moja pamięć. Pamiętam też inne zdarzenia . Ale o tym innym razem.
czwartek, 17 stycznia 2013
Wprowadzenie.
Kiedy kończy się lat 30bis, to po trosze zaczyna się podsumowywać swoje życie. I tak tez robiłam przez ostatni rok bez mała. Często miałam ochotę spisać swoje wspomnienia i zastanawiałam się nad formą.
I dzisiaj właśnie trafiłam na taką możliwość
Będę pisać bloga i tym samym dołączę do bardzo szerokiego grona bloggerów.
O czym mam zamiar pisać? Otóż o sobie, swoich przeżyciach, doświadczeniach , sukcesach i porażkach.
Sukcesów jest mniej niż porażek. Ale one są wielkim doświadczeniem, które nie pozwala popełniać tych samych błędów. Cóż z tego, gdy popełniałam nowe. I dalej popełniam.
Jestem bardzo otwarta, może nawet za bardzo. Nie umiałam, nie umiem i już chyba nie nauczę się skrywać swoich uczuć, emocji i żalów.
I aby nie dręczyć najbliższych wspominkami i aby kiedyś nie zapomnieć o wielu wydarzeniach w moim życiu powstaną te zapiski.
Odnosić się one też będą do rzeczywistości teraźniejszej i przeszłej. Do wydarzeń które towarzyszyły mi w moim życiu.
A więc do dzieła!!!
Kiedy kończy się lat 30bis, to po trosze zaczyna się podsumowywać swoje życie. I tak tez robiłam przez ostatni rok bez mała. Często miałam ochotę spisać swoje wspomnienia i zastanawiałam się nad formą.
I dzisiaj właśnie trafiłam na taką możliwość
Będę pisać bloga i tym samym dołączę do bardzo szerokiego grona bloggerów.
O czym mam zamiar pisać? Otóż o sobie, swoich przeżyciach, doświadczeniach , sukcesach i porażkach.
Sukcesów jest mniej niż porażek. Ale one są wielkim doświadczeniem, które nie pozwala popełniać tych samych błędów. Cóż z tego, gdy popełniałam nowe. I dalej popełniam.
Jestem bardzo otwarta, może nawet za bardzo. Nie umiałam, nie umiem i już chyba nie nauczę się skrywać swoich uczuć, emocji i żalów.
I aby nie dręczyć najbliższych wspominkami i aby kiedyś nie zapomnieć o wielu wydarzeniach w moim życiu powstaną te zapiski.
Odnosić się one też będą do rzeczywistości teraźniejszej i przeszłej. Do wydarzeń które towarzyszyły mi w moim życiu.
A więc do dzieła!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)