Z moich wspomnień wczesnoszkolnych ( tak do końca podstawowki) koniec roku kojarzy się z wyjazdami do lasu na jagody i grzyby.
Rok szkolny zawsze kończył się 24 czerwca. A już następnego dnia mama pakowala jedzenie, kosze, ubrania na przebranie i kalosze i do Naterek. Potem Było Unieszewo a jeszcze później Biesal.
Te lasy znam dobrze. Fakt, ze od tego czasu, drzewa urosly i drózki też się pozmienialy .
Jagód w czerwcu jeszcze nie było za wiele ale były najdroższe. I mama nieźle reperowala dziury w budżecie tym zbieraniem i sprzedawaniem jagód i grzybów.
A my nie znosiliśmy lasu i wszystkiego co było z nim związane.
Mama robiła też zapasy ze wszystkich darow lasu. Mieliśmy dżemy malinowe, jagodowe, z bórowki , z jeżyn. Nawet z jarzębiny. Mieliśmy zurawinę w wielkim kamiennym garnku. I mieliśmy grzyby. Mnóstwo suszonych, marynowanych, kiszonych i pasteryzowanych grzybów. A za zarobione pieniądze mama kupowala owoce ogrodowe i tez przetwarzała. A oprócz tego za zarobione pieniądze kupowala wegiekl na zimę i ubrania. To był porządny zastrzyk gotowki. Tym bardziej, że nie trwoniła pieniedzy na cele rozrywkowe.
A nas te wyjazdu nauczyły wczesnego wstawania , bo jeźdźiliśmy pociągiem o 6-tej rano. Wracaliśmy 0 22-iej a w najlepszym przypadku o 18-tej. I było często tak, ze jeźdźiliśmy co drugi dzień. Jak my zazdrościliśmy dzieciom bezrobotnych wakacji!!!
I jak kochaliśmy deszczowe dni gdy nie jechaliśmy do lasu. Chociaż zdarzaly się dni, gdy deszcz z rana nie padal, tylko w czasie dnia. No iwtedy też trzeba było zbierać jagody.
Dużo ludzi jeździlo wówczas na jagody. Jeździliśmy pociągiem. Czasem był taki tłok, ze nie było gdzie nogi postawić a co dopiero kosze pelne jagod i grzybów.
To nie do wiary ale normą było uzbieranie kosza 25 litrów - to na sprzedaż i malego wiaderka 5 lityrów - to do domu. Oprócz tego zawsze były też grzyby. Najczęściej kurki. Ale tez latem trafialy się prawdziwki, osaki i koźlaki. A jesienia to juz dużo prawdziwków , kołpaki, podgrzybki, zielonki.
Mama zbierala nawet olszówki, ktore kilka razy obgotowywala i kisiła. Teraz olszowki uchozą za niejadalne. Ale my jedliśmy. Chociaż może to one wpłynęly na stan moich nerek ( mam całe zycie lekkie problemy).
Ale były pyszne ze śmietaną i cebulą jako przystawka. Podobnie też zielonki kiszone.
A teraz czasem wracam wspomnieniami i mam wielką ochotę pojechać do lasu. Ale mój ukochany mąż nie jeździł i nie polknął tego bakcyla. Więc do lasu jeździmy tylko do Arboretum. A grzyby i jagody tudzież maliny zbieram na rynku.